36 mnichów walczy o byt
Rozmowa z o. Bemardem Sawickim opatem tynieckim
Dawniej klasztor Benedyktynów w Tyńcu miał wsie, kamienice, z których mógł się utrzymać. Skończyło się, groziła nam nędza. Trzeba było zacząć zarabiać. Klasztory, które się tego boją, skazane są na wymarcie
MAŁGORZATA SKOWROŃSKA: Wie ojciec, jak mówią teraz o tynieckich benedyktynach w Krakowie? Że duch warszawski tu zapanował.
BERNARD SAWICKI OSB: A to źle?
To zależy. Turystom się podoba, krakusy mają zastrzeżenia.
– Wiem. Zarzucają nam komercjalizację klasztoru. Takie; czasy. Coś pani opowiem. Mamy księgarnię. Zanim powstał sklepik z naszymi produktami benedyktyńskimi, wstawiliśmy je do księgami. I co? Ludzie woleli kupić dżemik niż książkę. A teraz, jak już sklep działa, pomaga książkom.
To może promocję zrobić – do każdego dżemiku książka?
– Nasze wydawnictwo wydaje świetne rzeczy, ale niszowe – np. o życiu i tradycji dawnych mnichów. Z tego byśmy się nie utrzymali. Na szczęście mamy ojca Leona Knabita; on jest medialny, napędza wydawnictwo. Co będzie, jak jego braknie? Niektórzy bracia mają mi za złe, że poszedłem w stronę komercji. Ale powoli dojrzewają do tego. że bez promocji i strategii nie pociągniemy za długo.
Sporo się w Tyńcu zmieniło. Macie restaurację, sklep. Odbudowaliście tzw. Wielką Ruinę, czyli dawną zakonną bibliotekę. Można tu teraz przyjechać i w komfortowych jak na klasztor warunkach wypocząć.
– Ta odbudowa wzbudziła wiele kontrowersji. Żelbetowe stropy nie wszystkim się podobały. Tak jak decyzja, by historycznego budynku nie tynkować, choć w baroku był otynkowany. Raziła też oszklona i pomalowana na niebiesko winda.
Marcin Adamczewski, który projektował wnętrza Wielkiej Ruiny, powiedział mi, że gdyby nie to, że ojciec i on jesteście z Warszawy, cała odbudowa byłaby „po krakowsku".
Nie był to komplement.
– To była wojna. Najpierw ze współbraćmi. Kiedy pierwszy raz zobaczyli. jak budynek ma wyglądać, mówili, że to będzie wielka stodoła, że będzie wstyd, żebym się stuknął w głowę. Nie podobało im się, że świecki projektant rządzi i coś ustala. Tłumaczyłem, że takie rzeczy na świecie robią od dawna. Najbardziej zagorzałemu przeciwnikowi mówiłem: „Pojedź, zobacz". On mi na to: „Tu jest mój świat i nigdzie jeździł nie będę".
Myśli ojciec, że będzie miał kłopoty przy ponownym wyborze na opata?
– W lutym miną cztery lata, jak zostałem opatem. Kadencja trwa osiem lat i liczę się z tym, że bracia mogą nie wybrać mnie ponownie. Nowy opat może wszystko zatynkować. W sensie dosłownym i symbolicznym.
Tym, którzy przyjeżdżają do Tyńca, zmiany się podobają?
– Na antysylwestra, czyli sylwestra w ciszy i spokoju, mieliśmy komplet. Działamy od 11 lipca i obłożenie pokoi mamy ponad dwudziestoprocentowe. Nieźle. Utrzymujemy Dom Gości i jeszcze zarabiamy. Przez najbliższych pięć lat te zyski nie mogą być wielkie – takie unijne obwarowania, bo remont zrobiliśmy częściowo ze środków UE. Jeśli ta tendencja sio utrzyma, nasze nakłady w ciągu pięciolecia się zwrócą. Prognozy są dobre: mamy już rezerwacje na grudzień, za to, co robimy, dostaliśmy nawet Odysa 2008, nagrodę Krakowskiej Izby Turystyki.
Gdzie ojciec uczył się zarządzania i PR?
– Nigdzie. Zupełnie nie jestem z tej branży. Kończyłem akademie muzyczną. Teorię muzyki i fortepian. Artysta ucieka do zakonu – mogę zrozumieć, ale że artysta odnalazł się w marketingu…
– To kwestia psychicznych predyspozycji.
I zgody na sprzedaż wartości duchowych?
– Wybrano mnie na opata w konkretnej sytuacji ekonomicznej klasztoru. Nie boję się o tym mówić, choć w Kościele to tabu. Ludzie myślą, że Kościół śpi na pieniądzach. W Tyńcu mamy do czynienia z zabytkiem, kosztownym w utrzymaniu. Nie mamy kamienic, z których wynajmu moglibyśmy żyć. Ziemie straciliśmy jeszcze podczas zaborów. Niewielki kawałek odzyskaliśmy. Ani tego sprzedać, ani z tego żyć, a zmiany ekonomiczne wokół nas zachodziły. Rosły opłaty, koszty ogrzania klasztoru, utrzymania współbraci. Cztery lata temu było dramatycznie. Nie bardzo miałem ochotę się tym zająć, ale nie było wyboru. Zacisnąłem zęby i wziąłem się do szukania solidnej bazy finansowej dla klasztoru.
Zaczęło się od…
– …od koksu. Ktoś mi powiedział, że wieki przetrzymaliśmy, a teraz koks nas wykończy. To było 15 proc. naszego budżetu. Przychodów nie było, koszty rosły. Powiedziałem sobie: najpierw racjonalna gospodarka grzewcza. W regule św. Benedykta mowa jest o tym, że trzeba dostosowywać się do słabości braci. Nie mogłem im powiedzieć „Kochani, od dziś przykręcamy kaloryfery i mniej jemy". Klasztor jest jak rodzina. Matka zrobi wszystko, żeby dzieci naleśniki dostały…
Najwyżej doleje wody zamiast mleka do ciasta…
– Doleje wody, ale dzieciaki naleśniki dostaną. Bracia wiedzieli że sytuacja jest zła. Posadziłem ich przy stole i pytałem, co robić. Doszliśmy do wniosku, że trzeba zarabiać. Mamy tyle ciekawych tradycji, które trzeba tylko ładnie zaprezentować, a nabywcy się znajdą. Tak powstały Produkty Benedyktyńskie (konfitury, miody, nalewki, grzyby marynowane, makarony, biszkopty, szampony). Opactwo nie może prowadzić działalności gospodarczej, dlatego powstała oddzielna jednostka- Benedicite. Na początku nie mieliśmy środków, bo spłukaliśmy się na system grzewczy. Na pierwszą partię udało się pieniądze pożyczyć. I tak to poszło.
To wręcz transformacja ustrojowa.
– Te rzeczy mogły być robione od dziesięciu lat, ale nie były. Nadrabiamy zaległości. Dla klasztoru to była terapia szokowa, ale biznes trzeba robić nie po trochu, ale skacząc do przodu, żeby wyprzedzić konkurentów. Teraz inni idą w nasze ślady. Kredens Krakowski zaczerpnął od nas ideologię. Początkowo mieliśmy stoiska w sieci sklepów Alma, od nowego roku działamy na własną rękę. Mamy ich już 29 sklepów franczyzowych i podpisane umowy na kolejnych osiem. Niesamowite, że taki sklep po miesiącu staje się rentowny.
Nie musieliście pracować na markę. Wszyscy znają benedyktynów z Tyńca.
– To prawda. Ale nie wystarczy opakować słoik w „benedyktyński papierek". Nie chcieliśmy, żeby było to samo co w Tesco, ale w lepszym opakowaniu. Pilnujemy receptur i nasi producenci muszą bardzo uważać. Dzięki temu po roku od wprowadzenia na rynek Produktów Benedyktyńskich mieliśmy zyski, które poszły na remonty klasztoru.
Nie chcieliście otwierać sklepów tam, gdzie są benedyktyni? Mnich za ladą to dobry chwyt!
– Za mało nas. Odkąd powstało Benedicite i Benedyktyński Instytut Kultury, proporcje są takie, że na jednego mnicha przy pada dwóch pracowników świeckich. Mnichów jest 36.
Skąd na to wszystko pieniądze?
– Szukamy różnych rozwiązań. Z funduszy ochrony środowiska dostaliśmy prawie 3 mln zł na system grzewczy. Sięgnęliśmy do środków unijnych. Na początku odrzucono nasz projekt odbudowy Wielkiej Ruiny, bo wyprzedzili nas kameduli z Bielan. Ale nagle dostaliśmy informację, że jakieś miejsce się zwolniło i możemy na nie wskoczyć, ale otrzymamy tylko połowę kwoty, o którą prosiliśmy. Zaczęła się jazda bez trzymania. Uzbieraliśmy w sumie 10,5 mln zł z UE, Ministerstwa Kultury i środków Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Nie obyło się bez problemów. Euro spadło i część pieniędzy straciliśmy. Okazało się też, że budynek był pęknięty, inwentaryzacja źle zrobiona. Trzeba było ciąć koszty wyposażenia.
Kartuzi, żeby podreperować swój budżet, zgodzili się na nakręcenie filmu o swoim życiu.
– Znam ten film. Sielanka, ale życie w klasztorze tak nie wygląda. Nie chcemy tworzyć iluzji, że tu jest wielka cisza. To mit sympatyczny, ale nie ma nic wspólnego z trudem klasztornej egzystencji. Nie zgodziłbym się na taki film o benedyktynach. To byłoby upokarzające, gdyby kamera zaglądała do łazienki i filmowała golącego się brata.
Czyli tu jest granica komercji, której ojciec nie przekroczy?
– Znajdą się tacy. którzy powiedzą, że tę granice, już przekroczyłem. Odpowiadam im. że to kwestia równowagi. Żeby klasztor funkcjonował jako wspólnota i zabytek, muszę mieć środki. Kameduli jeździli do gazowni i prosili, żeby im gazu nie odcinać. Ja tak nie chcę. Czy pani wie, dlaczego zrobiliśmy przedświąteczny kiermasz w Krakowie na Franciszkańskiej, na którym różne zakony sprzedawały swoje produkty?
Dla pieniędzy?
– Tak. Chcieliśmy pomóc siostrom klauzurowym, które są w tragicznej sytuacji. Wiele zakonów wyprzedaje meble, żeby było na węgiel. Na początku grudnia ktoś od nas był u karmelitanek i klarysek. Okazało się, że one jeszcze nie grzeją, bo nie mają za co. Życie kontemplacyjne inaczej dziś funkcjonuje i gdybyśmy nie zrobili tego, co zrobiliśmy, czekałaby nas taka sama nędza. Jako odpowiedzialny za wspólnotę nie mogłem do tego dopuścić. Dawniej Tyniec miał wsie, kamienice. Skończyło się. Trzeba zrobić ruch w stronę współczesności. Te klasztory, które się tego boja, skazane są na wymarcie.
Młodzi ludzie, którzy chcą wstąpić do zakonu, nie są zaskoczeni tym, co się tu dzieje?
– Nie ma już lekkoduchów, którzy chcą tylko kontemplować. Mam kilku
młodych adeptów życia benedyktyńskiego. Oni żyją tym, jak kanalizację przeprowadzić, jaki traktor kupić. Może trudniej jest przekonać średnie i starsze pokolenie współbraci, ale komu zależy na dobru klasztoru, nie może pewnych rzeczy nie zauważać.
Pełny brzuch nie przeszkadza w rozwijaniu duchowości?
– To mit. Nie chodzi o pełny brzuch, ale minimum, które pozwala żyć i chwalić Boga. wypełniać zadania klasztoru. Wreszcie można spokojnie zadbać o najstarszych. Mogę myśleć, żeby kogoś wysłać na studia za granicę.
Kolejna granica komercji: dlaczego pracujecie w niedzielę?
– To jest pytanie, czy książkę religijną można sprzedawać w dzień Pański, a dżemiku już nie? Kościół do tej pory tego nie rozstrzygnął. Siostry z Łagiewnik w oficjalnych punktach zabroniły handlu w niedzielę, ale powstała szara strefa na parkingu, a one pobierają opłatę za ten parking. Jest jeszcze drugi aspekt tej sprawy. Skończyły się czasy pielgrzymów z termosem i kanapkami. Jeśli już ktoś do nas przyjeżdża, ma prawo coś zjeść, napić się we w miarę komfortowych warunkach.
Mojego kolegę zaskoczyło to, że w waszym sklepiku można kupić piwo.
– Poczuł się zgorszony?
Raczej zdziwiony.
– Piłem w Belgii piwo Opat Bernard, a u nas bracia mówią, że nie wypada nazywać jednego z produktów Pijane Bakalie. Ja twierdze, że to nazwy dla ludzi, a nie dla nas. Gdybym nazwał piwo Pijany Mnich, to już byłoby niesmaczne.
A zakrapiane spotkania biznesowe?
– Spotkania biznesowe owszem, ale nie zakrapiane. Byli u nas chirurdzy na szkoleniu. Mówili, że po raz pierwszy byli na takim spotkaniu, po którym spokojnie poszli spać. Dobrze im to zrobiło. U nas w restauracji można zamówić wino na tyle drogie, że nikt przy zdrowych zmysłach się nim nie upije. Do tej pory nikt nam na stole nie zasnął.
A jak melduje się w Domu Gości para, sprawdzacie, czy są małżeństwem?
– Ten problem mieliśmy już wcześniej. Ojciec, który prowadził Dom Gości, mówił, że nawet jak dawał jakiejś parze dwa pokoje, to nierzadko tylko jeden był używany. Jak ktoś chce zgrzeszyć, to i tak zgrzeszy.
A reklama? Klasztor powinien się reklamować?
– Nie wydaliśmy grosza na reklamę, a jakoś się to kreci. Niektórzy nie są zadowoleni z tego, że artykuły o nas pojawiają się w „Olivii”, ale dzięki mediom ludzie się o nas dowiadują. Tu ocieramy się o kolejną granicę, którą rym razem powinniśmy przekraczać. Trafiają do nas ludzie zrażeni do Kościoła. My nienachalnie pokazujemy im jego inne oblicze. Dlatego zawsze mnich wita gości, a potem się nie wtrącamy. Jeśli ktoś chce porozmawiać, jesteśmy do dyspozycji.
Autor: Małgorzata Skowrońska
Data publikacji: 22.04.2009 r.
Miejsce publikacji: 2